Projekt Rumunia cz. 4

Dzień 7
Beius – Oradea – Hajduszoboszlo – Bogacs (270 km)

Po wieczornej kąpieli w termach, spaliśmy jak małe dzieci :) O poranku wstaliśmy niesamowicie wypoczęci, więc w nastroju bojowym do pokonania kolejnych kilometrów wyruszyliśmy przed siebie na spotkanie z Mirkiem na Węgrzech, który swoją ADV-ką również rano z Polski się tam skierował. Szukaliśmy po drodze jakiegoś miejsca, gdzie chłopaki mogliby wymienić olej w swoich silnikach. Znaleźliśmy jakąś niewielką stację benzynową, gdzie wzięli się do roboty.

Po wymianie dalsza podróż. Dojechaliśmy do Oradei, a następnie uderzyliśmy w stronę granicy z Węgrami. Przed samą granicą zatrzymaliśmy się na tankowanie, by wydać pozostałości waluty rumuńskiej. Stacja nie była samoobsługowa, więc pojawili się pracownicy, którzy mieli nam zatankować motocykle. Ja pokazałem pracownikowi, że mam 18 lei i za tyle chcę zatankować. Wlał mi za 22, więc zacząłem szukać jakichś pieniędzy, by mu dopłacić, na co on odpowiedział, że to prezent dla nas i żebym nie szukał kasy. Na dodatek przy automacie z kawą wrzucił swoje pieniądze na 3 kawy i zaprosił nas do skorzystania. Miły gest, niesamowicie miły człowiek :) Po kawach przeprawa przez granicę. Ogromna kolejka tirów do przejścia, jednak my lecimy drugim pasem i na przejściu granicznym po kilku minutach w kolejce osobówek jesteśmy płynnie i bez problemów przepuszczeni.

Jesteśmy już na Węgrzech i gonimy w stronę Hajduszoboszlo. Ponoć bardzo fajne i urokliwe miasteczko, więc plan jest taki, by tam coś zjeść i chwilę pozwiedzać. Moja ADV-ka po raz pierwszy zaczyna kaprysić i podszarpuje. Pierwsza myśl – świeca. Ilość sztuk w zapasie – zero. No to ładnie, sobie myślę. Arkowi palą się żarówki, więc na postoju sprawdzam, czy świeca od 125 spasuje. Nie pasuje. Po drodze jeszcze kilkadziesiąt km po bezludnych drogach do Hajduszoboszlo, więc nie tracę nadziei, że dojedziemy. Modlę się tylko, by nie padła na amen, bo jedziemy w strasznym upale, a dookoła po horyzont same łąki bez drzew i prosta droga. Ta prosta droga po kilku dniach jazdy po winkach strasznie mi się podobała :) W ogóle można by tam zablokować kierownicę, włączyć tempomat i nastawić budzik, bo za kilkanaście minut będzie łuk w lewo/prawo :) Dojeżdżamy wreszcie do Hajduszoboszlo, na szczęście Romet nie kaprysił, ale upał nie daje za wygraną. Zasięgam w informacji w jakimś spożywczaku i już wiem, że w promieniu kilkuset metrów są dwa, więc kierujemy się do pierwszego z nich. Miasteczko faktycznie nie wygląda najgorzej, fontanny, pomniki etc.

Fajnie, że wszelkie opisy atrakcji na tabliczkach są również w języku polskim. Nie ma się co temu dziwić, gdyż częściej spotykamy na ulicach ludzi mówiących w naszym ojczystym języku, niż po węgiersku.

Upał doskwiera niesamowity. Na tablicy z informacją o temperaturze, imponujące 38 stopni.

Sklep znaleziony, świecę kupuję prowadząc rozmówki polsko – węgierskie (ja po polsku, sprzedawca po węgiersku), z  czego chłopaki mieli później używanie :P Czas na posiłek. Zasiadamy w sympatycznej restauracji i zamawiamy lokalną zupę. Było to moim zdaniem najlepsze danie, jakie zjedliśmy przez cały wyjazd. Przepyszna zupka :)

Wpisujemy się jeszcze w księgę i idziemy szukać magnesów po lokalnych straganach.

Ruszamy dalej w stronę Bogacs i tuż po wyjeździe z miasta zatrzymuje nas lokalna policja. Dokumentów nie sprawdzają. Szybkie dmuchnięcie w alkomat przeze mnie, Arka i Krzychowi już odpuszczają, puszczają nas dalej. Droga do Bogacs to monotonia po dłuuuugich prostych drogach w niesamowitym upale. Nawet świeca ADV-ki nie ma siły dokuczać. Dojeżdżamy do miasteczka i dzwonimy do Mira, by zlokalizować ośrodek, w którym się zameldował. Odnajdujemy się, wjeżdżamy do ośrodka, zajmujemy domek i odprężamy się w jednym z niezliczonych basenów termalnych na jego terenie. W ośrodku również więcej Polaków niż Węgrów.

Po odprężeniu chwilę posiedzieliśmy z Mirkiem i jego znajomymi, po czym poszliśmy na miasto do lokalnej restauracji coś zjeść. Obiad niegłupi, jednak wino, którego spróbowałem… poezja. Nie spisałem nazwy, liczyłem, że w domu spokojnie w menu restauracji na stronie internetowej je sobie znajdę, a tu klops, nie ma… Wracamy do ośrodka. Tam posiadówka przy grillu z Mirkiem i jego grupą, a potem czas na kolejne termy do późnej nocy. I po raz kolejny wymoczenie się w takiej wodzie powoduje bezproblemowy sen…

 

Dzień 8
Bogacs – Eger – Poprad – Strbse Pleso – Mniszek nad Popradem – Krynica Zdrój (350 km)

 

Obudziliśmy się standardowo, jak co dzień o 6 rano. Pobudka Mirka, by jeszcze pogadać i się pożegnać, uregulowanie płatności i czas w drogę. Pojechaliśmy do Eger, gdzie szukaliśmy miejsca na zjedzenie śniadania. Padło na miejscową galerię handlową, gdzie przy okazji śniadania zrobiliśmy zakupy w Tesco. Jako miłośnik faszerowanych papryczek zachwyciłem się mnogością różnego rodzaju kombinacji i wielkości. Było tego tyle, co crossaintów w rumuńskich sklepach. Tutaj część z nich:

Potem posiłek na parkingu przed sklepem, gdzie zaczepił mnie jakiś Węgier i mówił, że akurat jest w mieście festiwal, który powinniśmy zobaczyć, jeśli nam się nie spieszy. A mnie się spieszyło i plany mi się pozmieniały. Dostałem telefon kilkanaście minut wcześniej, że obie moje córki mają wysoką gorączkę i właśnie są w drodze do lekarza. Przyszedł mi do głowy plan, żeby nawet stamtąd walnąć całą trasę do domu od razu, ale Kinga nie chciała się jeszcze martwić o mnie, że tyle km zrobię sam na raz. Stąd też zmiana planów. Celem na nocleg dzisiaj była Krynica Zdrój, z której jutro mieliśmy pojechać na zlot do Adamowa i zrobić wszystkim małą niespodziankę. Cel niestety trzeba było zmienić i jutro chciałem być w domu. Ruszyliśmy w stronę granicy węgiersko-słowackiej.

Węgry i Słowację do Popradu przelecieliśmy tranzytem, nic ciekawego po drodze nie było, albo po prostu nie zauważyliśmy. Jedyne co można stwierdzić, to że mit o rumuńskich cygańskich wioskach to faktycznie mit, bo na Węgrzech i Słowacji takich cygańskich wiosek spotkaliśmy zdecydowanie więcej. Z Popradu polecieliśmy na Strbske Pleso. Ciekawiło mnie, jak po pięknych widokach i serpentynach na Rumunii, zaprezentuje się coś, co zapierało mi dech w piersiach wcześniej. Nie wyszło najgorzej. Strbske Pleso i dojazd do niego nadal robią wrażenie. Nad jeziorem byliśmy jednak krótką chwilę, bo na parkingach liczą sobie 2 Euro/h za motocykl, a musieliśmy coś jeszcze zjeść. Posiłek w Koliba Patria nad samym jeziorem (baaaardzo lubię tą knajpę). Szybki rzut oka na samo jezioro i pędzimy do motocykli, by nie przekroczyć czasu, bo trzeba by znów 2 Euro dopłacić.

Wyruszyliśmy w stronę Mniszka nad Popradem. Po drodze była wystawa zabytkowych samochodów, ale nigdzie darmowego parkingu, więc wreszcie sprawę olaliśmy. W samym Mniszku jeszcze zaopatrzenie w słowackie dobra – słodycze, Vinea, ja jeszcze dobrałem sól do kąpieli z konopii i jakiś krem. Przejeżdżając przez granicę słowacko-polską poczułem jakąś taką nieopisaną ulgę i dopływ energii, że Romet dzielnie sobie poradził i dowiózł mnie do kraju bez fochów. Potem akcja Krynica i zameldowanie się w hotelu. Na booking była informacja o bezpłatnym parkingu hotelowym, ale okazał się nim kawałek kostki przy ulicy. Recepcjonistka po krótkiej rozmowie o bezpieczeństwie tobołów i motocykli dała nam pilota do garażu. Romeciki spędzą noc pod dachem :)

W pokojach wreszcie polska telewizja :) Ruszyliśmy na miasto coś zjeść na kolację i przyzwyczajeni do rumuńskich cen doznawaliśmy co chwila szoku. W jednej knajpie skusił mnie tatar, zasiadamy przy stoliku, a tam piwo 12 zł, tatar 43. Znaleźliśmy wreszcie jakiś tani lokal z zapiekankami i tam się posililiśmy. Pospacerowaliśmy jeszcze po centrum i wróciliśmy do hotelu.

Dzień 9
Krynica Zdrój – dom (256 km)

Wstaliśmy rano i ruszyliśmy w trasę. Straszyli nawałnicami i burzami, więc goniliśmy praktycznie bez postojów, stąd trasa nie za bardzo do opisania, bo łykaliśmy tylko kolejne kilometry.
Przed Tarnobrzegiem odłączył się Arek.

W Tarnobrzegu rozdzieliliśmy się z Dziadkiem Cyganem

Po półtorej godziny natomiast sam byłem już w domu. 9 dniowa podróż została zakończona :)


2 myśli w temacie “Projekt Rumunia cz. 4

Dodaj komentarz